W
poniedziałek dwudziestego czwartego lipca budzik zadzwonił o piątej
trzydzieści. Wyrwany z głębokiego snu nie wiedziałem, co się dzieje. Przecież
wakacje, nie trzeba wstawać rano do szkoły. Dopiero po chwili dotarło do mnie,
że przecież dziś wraca Ela z rodzicami i młodszym bratem, a ja
postanowiłem pojechać na dworzec po nich.
Wziąłem naszego Wartburga z garażu i pojechałem. Oczywiście wcześniej
poprosiłem tatę o pozwolenie. Okazało się, że pociąg jest opóźniony prawie o
dwadzieścia minut, ale świadomość, że za chwilę zobaczę moją ukochaną nie
pozwoliła na żadną złość.
Czekałem
spokojnie i już megafony chrypią, że pociąg z Kołobrzegu, Ustki i Gdyni wjeżdża
na peron.
Zgrzytając i piszcząc
niemiłosiernie długi wąż wagonów wtoczył się
na dworzec. Zacząłem szukać Eli w tłumie wysiadających i zobaczyłem jej brata z
plecakiem, za nim Elę i resztę rodziny. Bardzo zaskoczeni, pytali co tu robię.
-
Dzień dobry, jak to co? – odpowiedziałem pytaniem –
przyjechałem po państwa. Przecież z bagażami trudno jechać tak daleko przez
miasto, a o taksówce to można pomarzyć o tej godzinie.